Mmmmm i nastała błoga ciiisza. Pociecha śpi, mąż - jak zwykle - przy komputerze, a ja? Ja przy lampce czerwonego wina buszuję sobie po necie w poszukiwaniu inspiracji, powiewu nowej świeżości. Uwielbiam takie wieczory. Wtedy właśnie dopada mnie najwięcej twórczych pomysłów. Nie rozstaję się wtedy z zeszytem i długopisem. Moja lista rzeczy, które mam w planach na najbliższe kilka miesięcy jest co raz dłuższa. Z jednej strony cieszy mnie to, że wreszcie mam na to czas. Chociaż moja znajoma stwierdziła ostatnio, że jak na osobę bezrobotną jestem wyjątkowo zapracowana :) Ha, na tym polega sztuka aby nie popaść w lenistwo :) Z drugie zaś strony zastanawiam się czy przypadkiem nie przeceniam swoich możliwości. Powoli zaczynam zapominać, że doba ma tylko 24 godziny :)
Z racji, że ostatnimi czasy cierpię na chroniczny brak gotówki dziś na tapecie u wujka Google'a hasło : przedsiębiorcza mama. Podsumowanie tego tematu przedstawię Wam już w przyszłym tygodniu. Myślę, że to dosyć obszerny temat. Trzeba będzie poświęcić na niego więcej miejsca :)
I na koniec oczywiście coś do poduchy.
autor: Kirstin Hannah
tytuł: "Wyśnione szczęście"
wydawnictwo: Świat Książki
"W ciszy, jaka potem nastąpiła, przychodzi olśnienie: A więc zostaję! Po raz pierwszy od lat mam prawdziwe
wakacje i spędzam je w takiej niezwykłej, egzotycznej okolicy. Choć zaczęły się kiepsko, to, jak mówią szkolne
dzieciaki: „teraz wszystko będzie dobrze”. W okresie świątecznym dostał mi się wspaniały prezent: czas.
Czas na to, aby pozbyć się bagażu, który tak bardzo mnie obciążał w minionym roku. Nie mam pojęcia, jak długo
będę korzystała z owej taryfy ulgowej. Lepiej więc, żebym się postarała jak najlepiej spożytkować te darowane dni.
Żadnego marudzenia, rozczulania się nad sobą czy płaczu. Solennie to sobie przyrzekam. Mam jednak zamiar nadal
pozostać sobą: być tą samą starą, czy jak kto woli - młodą Joy Faith Candellaro, która wierzy w miłość, w małżeństwo
i w bajki. Chcę być taką samą kobietą, jaką byłam dawniej. Ale tymczasem muszę poszukać czegoś do jedzenia, bo
umieram z głodu.
Bez trudu udaje mi się znaleźć kuchnię. Jest mała, staroświecka i przypomina trochę kuchnię mojej mamy w
domu, w którym dorastałam. Takie same żółte szafki, identyczna deska do krojenia chleba, srebrna zastawa i
podłoga z dębowej klepki. W tutejszej kuchni panuje miła domowa atmosfera; zapach świeżo parzonej kawy sprawia,
że zatęskniłam za jej smakiem. Muszę przyznać, że ta kawa pita na wakacjach smakuje mi o wiele lepiej niż
kiedykolwiek w domu. To samo dotyczy obwarzanków i twarożku, które znalazłam w lodówce. Zaglądam do szuflady
w szafce i szukam papieru do pisania i pióra. Jak wszystkie tego rodzaju szuflady ta też jest pełna rupieci. Są w
niej karty do gry, spinacze biurowe, paragony ze sklepów, wyrwane z czasopism kartki z przepisami kulinarnymi,
czerwone markery, broszury turystyczne i wciśnięte w głąb szuflady pudełko z płytą DVD. Jest nowiutkie, jeszcze
nieotwarte, i zawiera film Straceni chłopcy George'a Schumachera. Paragon przyklejony taśmą nosi datę sprzed
trzech dni. A ja ten film kupiłam tydzień temu na wyprzedaży. Mamy więc podobnie dziwaczny gust, jeśli chodzi o
sztukę filmową. Uśmiecham się na myśl o tym, że nieoczekiwanie coś nas łączy... Po chwili znajduję w
szufladzie to, czego szukałam: blok papieru do pisania i pióro. Papier jest w niebieskie linie. Od razu notuję: jeden
obwarzanek, łyżka stołowa twarożku i krem. W ten sposób pod koniec pobytu będę mogła obliczyć, ile mam
zapłacić. Świat jest teraz, dzięki Bogu, skomputeryzowany i nawet tu, w samym środku głuszy, gdzie diabeł mówi
dobranoc, pobranie gotówki w bankomacie zajmie mi najwyżej pięć minut.
Mam ochotę wezwać taksówkę i pojechać do miasta, ale nie teraz, bo najpierw chcę poznać miejsce, w którym
tak nieoczekiwanie wylądowałam. Wpadam więc do mego pokoju, biorę aparat fotograficzny i wychodzę na dwór.
W pełnym świetle dnia uroda tego dzikiego zakątka budzi mój szczery podziw. Cała przyroda wygląda tu, jakby
była świeżo uprana. Nasiąkłe mgłą powietrze rozmiękcza kontury roślin i drzew. Wszędzie jest mnóstwo wody;
pryska spod stóp, gdy stąpam po trawie, skapuje z gałęzi i dachów, uderza falą w nabrzeże. Wilgoć działa na mnie
odmładzająco. Czuję się jak podróżnik na pustyni, który nagle natrafił na cudowną oazę. Cały tutejszy świat jest
przesłonięty woalem mgły: niczego się nie widzi przejrzyście ani precyzyjnie, ale to czyni go jeszcze piękniejszym.
Bóg mi świadkiem, że w minionym roku aż nazbyt klarownie widziałam to, co działo się w moim życiu. Teraz bardzo
starannie dobieram obiekty, które mam fotografować, bo nie wiadomo, kiedy uda mi się zdobyć następny film.
W poszukiwaniu ujęcia rozglądam się dookoła i wybieram spacer w stronę jeziora. W jego wodach o szarawym
odcieniu odbijają się płynące po niebie obłoki.
Nadbrzeżne tereny pokryte są drobnymi okruchami zielonkawego żwiru i pobłyskującymi ciemno,
wypolerowanymi do połysku kamieniami. Srebrzy się drewniany, sterczący nad wodą pomost, a fale, igrając,
uderzają o podpierające go słupy. Niedaleko stąd widzę plac zabaw i wspaniałe huśtawki, które teraz stoją opuszczone
i tylko wiatr pobrzękuje ich łańcuchami. Nie dostrzegam tu żadnych innych domów. Jest tylko las, prastary, niemal
pierwotny. Nigdy się z czymś podobnym nie zetknęłam.
Odwracam się i jeszcze raz spoglądam na zniszczony budynek ośrodka wędkarskiego. Z oddali wygląda raczej
jak ciekawy obiekt niŜ ruina. Z artykułu, który o nim przeczytałam, wynika, że dom ma ponad sześćdziesiąt lat. Na
zamieszczonych w czasopiśmie zdjęciach widać bawiące się na trawniku dzieci: jedne rzucają do siebie latającymi
talerzami Frisbee, inne kręcą obręczami hula-hoop lub grają w badmintona czy krykieta. Nie wątpię też, że
zgromadzone na przystani kajaki i łodzie były kiedyś w ciągłym użyciu.
Przez resztę dnia przyglądam się domkom kempingowym na tyłach ośrodka. Choć ich wygląd jest opłakany, wydają
mi się interesujące. Gdyby je na nowo pomalować, odnowić podłogi, dobrze odczyścić wybielaczem, byłyby gotowe
na przyjęcie gości. Stare okna z falistymi szybami i jasnymi klonowymi ramami, jak i wewnętrzne ściany z
okorowanych bali są w doskonałym stanie.
Wszystko to fotografuję: pajęczyny inkrustowane kropelkami rosy jak paciorkami, łabędzie na jeziorze i chylące się
ku ziemi domki kempingowe, pokryte mchem i zamieszkane przez myszy. A przez cały czas łapię się na tym, że
oczami duszy widzę to miejsce takie, jakie mogłoby być, gdyby... Swego czasu - a było to dziesięć lub dwanaście
lat temu - marzyło mi się posiadanie pensjonatu, który oferowałby gościom pokoje ze śniadaniem. W ciągu tych lat
zgromadziłam dziesiątki książek i setki artykułów informujących o tym, jak się taki pensjonat prowadzi.
Wyobrażałam go sobie jako wiejski dom ze staromodnymi mosiężnymi łóżkami, wielkimi pikowanymi puchowymi
kołdrami i ręcznie malowanymi komodami z lustrem.
Kiedy tak stoję na przystani i patrzę w stronę jeziora, trzymając w ręce aparat fotograficzny, myślę o
segregatorach w moim garażu i potencjalnych przygodach, jakie kryją w sobie ich gładkie, szare okładki.
Nie powinnam się zgodzić na to, by Thom wyrzucił te moje marzenia do garażu. Obecnie oceniam owo wydarzenie
jako początek końca. Jeszcze wczoraj uświadomienie sobie tej prawdy doprowadziłoby mnie do łez, ale teraz tylko się
uśmiecham. Po raz pierwszy od lat znowu oddaję się marzeniom i dobrze mi z tym.
Z zamyślenia wyrywa mnie jakiś dźwięk; żeby się zorientować, skąd pochodzi, powoli się odwracam i uważnie
przyglądam okolicy. Okazuje się, że to Daniel wszedł na dach i przybija gonty. Każdy wbijany gwóźdź
rozbrzmiewa własną melodią. Długo się wpatruję w ojca Bobby'ego, chcąc go zmusić siłą wzroku, żeby spojrzał w
moją stronę. Ale na nic moje wysiłki, bo ten człowiek pracuje bez chwili przerwy jak maszyna albo ktoś, kto ma do
spełnienia waŜną misję.
W końcu rezygnuję i idę spacerkiem wzdłuż brzegu, potrącając stopą kamienie. Zauważyłam, że wszystko wokół
jest porośnięte mchem, i dlatego odnoszę wrażenie, jakbym przebywała w krainie, o której zapomniał czas. Tu każdy
liść jest ogromny, każde drzewo niebotyczne, każdy kamień omszały. Schylam się, żeby podnieść coś, co
przypomina agat, kiedy nagle dolatują do moich uszu dziwne słowa wymawiane drżącym, dziecięcym głosem:
- Nie wiem... - mówi dziecko. - Być może...
Wchodzę do lasu, bo stamtąd dochodzi ten głos, i widzę Bobby'ego. Chłopiec klęczy na polance wśród
zielonych wysokich drzew, sięgających nieba. Przez szczelną osłonę z gałęzi przebija się tylko jedna złota
smuga światła. Leśna ściółka pod kolanami dziecka składa się z żółtawo zielonego mchu i drobnych pierzastych
paproci. Przed nim stoi wiejska ława zbita z grubych lśniących konarów. Przy tych olbrzymich drzewach dziecko
wydaje się niezwykle małe.
- Jeszcze nie teraz... Nie odchodź - mówi, choć nikogo tu nie ma.
Słyszę drżenie w jego głosie i wzruszona robię krok w jego kierunku.
- Bobby?
Na dźwięk mego głosu chłopiec sztywnieje, ale nie patrzy w moją stronę i nie odzywa się.
Podchodzę jeszcze bliżej; odwracam się bokiem i usiłuję usiąść na ławie.
- Nie rób tego! - Bobby mnie powstrzymuje i odsuwa od ławki. - Jeszcze byś ją przysiadła...
W jego krzyku jest coś, co mrozi mi krew w żyłach. Zatrzymuję się w pół ruchu i pytam:
- O co chodzi, Bobby?
Wciąż jeszcze na klęczkach, chłopiec pochyla się do przodu.
- Teraz jest już dobrze. Ona odeszła. Możesz usiąść, jeśli chcesz.
Chłopiec jest bardzo załamany. Trudno uwierzyć, że to ten sam Bobby, który jeszcze wczoraj potrafił
przeciwstawić się ojcu, żądając, by pozwolił mi zostać. Teraz podnosi z ziemi dwie leżące obok jego kolan figurki i
każe im walczyć. Myślę, że wyobrażają one Dartha Vadera i Księcia Dooku. Sam pracuję w szkole średniej, więc
świetnie się orientuję w młodzieżowej popkulturze. W końcu siadam spokojnie na ławie.
- Jak się czujesz, Bobby? - pytam.
- Dziękuję. Dobrze.
- Ale poznaję po twoim głosie, że chyba niezupełnie. Możesz mi powiedzieć, o co chodzi?
- Boję się, abyś też nie pomyślała, że mam bzika.
- Dlaczego miałabym tak pomyśleć?
- Bo wszyscy tak uważają. - Nie przerywając rozmowy, Bobby manipuluje Darthem, by uderzył Dooku.
- Nie sądzę, by to była prawda...
Patrzy mi w oczy.
- Nikt nie chce uwierzyć, że ją widzę...
- ...Że kogo widzisz?
- Moją mamę - wyjaśnia po chwili milczenia. - Ona nie żyje.
Czuję się tak, jakbyśmy wypłynęli zbyt daleko od brzegu, a woda była bardzo zimna...
- Czy to właśnie do mamy mówiłeś, kiedy się tu zjawiłam?
Potakuje.
- Ale nie jestem wariatem - dodaje. - Wiem, że mama nie żyje i jest w niebie. Nieraz jednak ją widzę. Tata uważa,
że ją sobie wymyśliłem, jak pana Patchesa.
- Pan Patches to twój zmyślony przyjaciel, prawda?
- Tak... ale to było dawno! - mówi z kpiną w głosie. - Miałem wtedy nie więcej niż cztery lata. - Znowu
wraca do swoich figurek i ustawia je tak, jakby miały ze sobą walczyć. - Mamy sobie nie wymyśliłem - zapewnia.
A ja przywołuję na pamięć katastrofę samolotu i tę późniejszą chwilę, kiedy mi się przywidziała moja matka.
Złudzenie było tak przekonujące i nieodparte, że mu się poddałam bez zastrzeżeń, a przecież jestem osobą dorosłą.
Natomiast chłopiec w jego wieku na pewno nie jest w stanie pojąć, jakie sztuczki może nam płatać nasz umysł. A
moze i serce.
- Powiem ci, Bobby - wyznaję chłopcu - że ja także, i to zaledwie dwa dni temu, widziałam moją matkę, choć ona
już od dziesięciu lat nie żyje.
Bobby spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
- Naprawdę?
Potakuję, dodając:
- Cały czas do niej mówię.
Chłopiec wydaje się rozważać moje słowa.
- A czy ona ci odpowiada? - pyta.
Zastanawiam się chwilę. Było parę takich pamiętnych, choć nielicznych okazji, kiedy czułam jej obecność.
- Czy mi odpowiada? Może tak... w jakiś sposób... Ale najważniejsze jest to, że po prostu wiem, co mogłaby mi
powiedzieć.
Bobby znowu bawi się figurkami; chce, by ze sobą walczyły.
- On się cieszy, że mama nie żyje - wyznaje nagle.
- Kto?
- Mój tata.
Patrzę w stronę jeziora i choć nie widzę budynku ośrodka, to słysząc stukanie, wiem, że Daniel reperuje dach.
- I ja mam jeszcze udawać, że go lubię...
- Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
Bobby wzrusza ramionami.
- Tata się rozwiódł z moją mamą, kiedy miałem cztery lata. Nawet go dobrze nie znałem. Zjawił się tu tylko
dlatego, że mama nie żyje.
A więc chłopiec miał wtedy cztery lata - myślę. I dokładnie w tym momencie zjawił się w jego życiu pan Patches.
Zaliczyłam na studiach wystarczająco dużo zajęć z psychologii dziecka, aby pewne sprawy kojarzyły mi się w sposób
oczywisty. Zastanawiam się, jak powinnam zareagować. Rozmawiamy na poważne tematy dotyczące uczuć i choć
może nie jest to odpowiednia pora, my, nauczyciele, wiemy, że ścisłe trzymanie się czasu nie zawsze bywa dobrze
przyjmowane przez dzieci. Kiedy poruszają one jakiś drażliwy dla nich temat, najlepiej go kontynuować. Druga taka
okazja może się już nie zdarzyć.
- Ale jednak tata jest tu z tobą. Prawda?
- Wielkie mi szczęście... - Bobby ściera z oczu łzy i odwraca się ode mnie. Jest zażenowany, Ŝe się zdradził ze
swoimi emocjami.
Wiem, co czuje. Pamiętam, jak to było ze mną. Miałam osiem lat, kiedy tata nas opuścił. Całe lata czekałam na
jego powrót. Zsuwam się z ławy i klękam obok Bobby'ego.
- Płacz dobrze ci zrobi - mówię cicho.
- Wiem, że dorośli tak sądzą, ale to nieprawda. Arnie Holtzner uważa, że tylko maluchy się maŜą. I teraz
wszyscy w szkole nazywają mnie mazgajem.
- Arnie Holtzner to dupek i na pewno nie będzie miał przyjaciół.
- Przezywasz Arniego, uŜywając brzydkich słów? - Bobby wydaje się zaszokowany moją wypowiedzią, choć
jednocześnie na jego twarzy pojawia się nieśmiały uśmiech.
- Wierz mi, Ŝe znam o wiele gorsze słowa - uspokajam go.
Chłopiec chwilę się we mnie wpatruje i widzę, że siłą woli powstrzymuje śmiech.
- Chciałabyś zobaczyć, jak gram? - pyta.
- Oczywiście - mówię i nie tylko zdobywam się na uśmiech, ale się wręcz śmieję. W tym obcym miejscu, na
polance odległej o setki kilometrów od mego domu, czuję się zagubiona, a jednocześnie jakbym się w jakiś sposób
odnalazła. Kucam, Żeby mieć oczy na tym samym poziomie co figurki.
- No, Vader, oddaj cios! - polecam ściszonym głosem.
Chociaż wieczorem od razu zasnęłam, obudziłam się w nocy oblana zimnym potem i nie mogłam złapać tchu.
Nieustannie myślę o katastrofie, jaką przeżyłam, i mogłabym przysiąc, że te pyłki w moich oczach to popiół.
Staram się znowu zasnąć, ale nie mogę. Powróciły bóle głowy i kłucie w piersiach. Wiem, że to nie są prawdziwe
bóle, tylko fantomy, i odczuwam je dlatego, że mam złamane serce. A wszystko zaczęło się wtedy, gdy
niespodziewanie wróciłam do domu i zastałam Stacey w objęciach Thoma.
Zrzucam kołdrę, wychodzę z łóżka i staję przy oknie. Na ciemnym niebie pojawiły się pierwsze różowe muśnięcia
świtu. Ubieram się, biorę aparat fotograficzny i wychodzę z pokoju. W pół drogi do holu słyszę jakiś głos i
rozpoznaję miękki, śpiewny akcent Daniela. Spoglądam ukradkiem zza rogu. Mężczyzna stoi przy oknie i wpatruje się
w jezioro. Jego czarna czupryna jest straszliwie potargana.
Po cichutku obchodzę Daniela bokiem, żeby sprawdzić, co go tak absorbuje.
Widzę Bobby'ego. Jest nad jeziorem i żywo gestykuluje. Mimo oddalenia i o tej wczesnej porze nikłego światła
nie mam wątpliwości, że w pobliżu chłopca nikogo nie ma.
Nieraz ją widuję - przypomniały mi się jego słowa.
- Boże, zlituj się nad nami - słyszę łamiący się głos Daniela. Wiem, że się modli i prosi o pomoc Boga, a jednak
odbieram te słowa, jakby były skierowane do mnie i w dziwny sposób do czegoś mnie zobowiązywały.
Daniel cicho klnie, po czym wychodzi z domu i kieruje się w stronę jeziora. Ostrożnie zbliżam się do okna, choć
wiem, że i tak nie będę mogła ich stąd usłyszeć. Dochodzę do wniosku, że jeśli już mam podsłuchiwać, trzeba to zrobić
jak należy. Opierając się na tym pozornie słusznym i logicznym wywodzie, a tak naprawdę z czystej ciekawości,
wymykam się na dwór i staję w cieniu rozłożystego rododendronu, który wielkością przypomina volkswagena.
- Co ty, do diaska, wyrabiasz, Bobby? - słyszę wyrzuty Daniela. - Myślałem, żeśmy się już w tej sprawie
porozumieli - dodaje.
- Nie możesz mi zakazać z nią rozmawiać - broni się chłopiec.
- Chyba wybierzemy się jutro do księdza Jamesa i on...
- Wracaj na swoją giełdę i dalej bądź maklerem. – Bobby wchodzi mu w słowo. - Nie chcę cię tutaj! - krzyczy;
prześlizguje się obok ojca i biegnie do domu. Jest tak spłakany, że nawet mnie nie dostrzega.
Daniel jeszcze jakiś czas stoi nad jeziorem i patrzy na wodę. A ja czuję, że nas dwoje łączy jakiś dziwny, intymny
związek. Znalazłam się w pułapce. Nie mogę zaryzykować wyjścia z kryjówki, bo się boję, że mnie zobaczy.
W końcu Daniel się odwraca i rusza z powrotem, mrucząc coś pod nosem. Gdy wchodzi do domu, trzaska drzwiami
tak mocno, że się same z hukiem otwierają.
Przez dłuższą chwilę pozostaję jeszcze w ukryciu, po czym wyłaniam się z cienia na poranny brzask jutrzenki.
Spoza czarnych drzew i ołowianej tafli jeziora widać niebo zalane paletą barw: od fuksji i lawendy po neonowy blask
pomarańczy.
Sięgam po aparat fotograficzny, nastawiam go i wybieram najlepsze ujęcie... Ale zanim zdążam uruchomić
migawkę, fotografowanie przestaje mnie interesować. To, na czym mi w tej chwili zależy, nie może być nastawione
na ostrość ani się nie mieści w zgrabnej ramce celownika. Bobby i Daniel mają poważny problem. Obaj zdają się tonąć
w morzu poniesionych strat. Znam się na tych ciemnych wodach. Ktoś musi im rzucić koło ratunkowe."
Dobranoc! :)